Zaraz po wylądowaniu w Dar es Salam – stolicy Tanzanii, zobaczyła na ulicach miasta żebraków, którzy okazali się być trędowatymi. Choroba zniszczyła jednym palce u rąk i stóp, innym zniekształciła twarze.
Misjonarka podjęła pracę na południu kraju, nad Oceanem Indyjskim. Tamtejszy klimat charakteryzujący się dużą wilgotnością powietrza i temperaturą dochodzącą do plus czterdziestu, a nawet pięćdziesięciu stopni Celsjusza w połączeniu z wielką biedą, brakiem higieny i ciężką pracą fizyczną, sprzyja rozwojowi trądu.
Ci, którzy mogli, zgłaszali się do miejscowego szpitala po pomoc. Okazało się jednak, że w wioskach oddalonych o kilka czy kilkanaście kilometrów, żyje wielu trędowatych, którzy nie są w stanie pokonać odległości dzielącej ich od szpitala. „Kiedy dowiedziałam się o tym, postanowiłam, że to ja będę ich odwiedzać. Tak zaczęły się moje spotkania z trędowatymi nie tylko w przychodni, ale i w ich domach” – mówi misjonarka.
Tragedią jest to, że wielu chorych nie zgłasza się do przychodni w początkowym stadium choroby, dopuszczając do zaniku palców u rąk i nóg, nosa i innych zmian. Wtedy jednak także można zahamować rozwój trądu. Nie da się cofnąć poczynionych zniszczeń, ale można zatrzymać postęp choroby. Cena takiego leczenia wzrasta do 120 dolarów.
Niestety nie ma w Afryce zrozumienia wśród rodzin trędowatych. Jeśli zachoruje któreś z rodziców, dzieci wyprowadzają się najczęściej z domu unikając kontaktu. Pomimo starań misjonarzy, aby świadomość zagrożeń była coraz większa, Afrykańczycy nie chcą dać się przekonać do zmiany swojej postawy.
Dodaj komentarz