No to Czad

Po ośmiu miesiącach spędzonych
w Anglii, przyszedł nareszcie czas na Afrykę.

Po raz pierwszy do Czadu zawitałam
w czasie mojego stażu w nowicjacie
w 2015 roku i spędziłam tam 3 wspaniałe miesiące. Pokochałam to miejsce i  ludzi, ale ten krótki czas pozwolił mi także zdać sobie sprawę z ogromu czekającej mnie pracy i wyzwań, a także moich własnych braków. Dlatego wracałam z mieszaniną  niepokoju i radości…

Pustynia i ekonomia

Lot z Paryża do Ndżameny jest bardzo przyjemny. Obraz, który pozostaje mi
w pamięci, to bezkresna pustynia, nad którą lecimy dobrych parę godzin… Powtarzam sobie medytowany niedawno fragment: „Wyprowadzę ją na pustynię i będę mówić do jej serca…”

Moja sąsiadka w samolocie jest bardzo sympatyczną Czadyjką pracującą w instytucji finansowej. Nakreśla mi nieco sytuację ekonomiczną swojego kraju znajdującego  się w głębokim kryzysie na skutek spadku cen ropy i nieuczciwości rządzących. Kryzys odbija się,  jak zwykle, na najsłabszych – chorzy nie mają gdzie się leczyć, dzieci skazane są na długie przerwy w nauce z powodu strajków nieopłacanych nauczycieli, a młodzi ludzie – nawet ci szczęśliwcy z ukończonymi studiami – nie mogą znaleźć pracy. Jest jednak nadzieja, że sytuacja zacznie się zmieniać w przyszłym roku. Są już bowiem pierwsze inicjatywy przyspieszające rozwój innych niż przemysł naftowy gałęzi gospodarki.

Na lotnisku oczekuje mnie Hassan, kierowca taksówki, który zapamiętał moją twarz
z poprzedniego roku i wita mnie z uśmiechem. Wówczas był bardzo małomówny, teraz jakby coś się przełamało – rozmawiamy o sytuacji w Czadzie, pyta mnie
o Europę, o „ obozy dla starych ludzi”, o których słyszał wiele razy. Tłumaczę, że to nie obozy, lecz zwykle dobrze utrzymane domy opieki, ale Hassan i tak wyczuwa sedno problemu – w  Europie starsi ludzie często czują się bardzo samotni.

W autobusie  z Ndżameny  spotykam Mbounade, młodego elektrotechnika, który skończył studia 2 lata temu, lecz mimo ogromnych potrzeb w kraju, bardzo trudno jest mu znaleźć pracę. Nie zniechęca się, ale jest świadomy, że tym, co się liczy, są znajomości, a nie wykształcenie; stanowiska, na których mógłby pracować, zajmują  często ludzie bez żadnych kwalifikacji, ale za to znający odpowiednich ludzi. Mam nadzieję, że prognozy ekonomiczne mojej towarzyszki z samolotu spełnią się i za rok sytuacja zacznie się poprawiać…

Nareszcie… w domu.

Po prawie ośmiogodzinnej podróży autobusem z Ndżameny wysiadam przy wjeździe do Deli – naszej wioski, skąd odbiera mnie siostra Marceline
z miejscowym kierowcą motocykla. Moje dwie wielkie 23-kilogramowe walizki zostają sprawnie „posadzone” na motorze
i związane, a ja z kolei ,obciążona moim 12-kilogramowym bagażem podręcznym
i z duszą na ramieniu, wsiadam na motor z s. Marceline. Na szczęście podróż jest krótka, a kierowca zadowolony z dodatkowych 200 franków, które mógł zarobić. Kiedy wysiadam na naszym podwórku, ogarnia mnie śmieszne uczucie – tak daleko od Polski, tyle tysięcy pokonanych kilometrów, a ja czuję, że jestem w końcu u siebie…

Jestem szczęśliwa widząc znajome
i kochane twarze sióstr, które także oczekiwały mnie od kilku miesięcy
z niecierpliwością. Marceline z Burundi, Helene z Konga, Gloria z Hiszpanii
i Sabine, pochodząca z Mali, która dziś pojechała na ważne spotkanie do odległego o 30 km miasta. Jaka radość znaleźć się wśród nich z powrotem… Przy stole jestem witana, zgodnie z tutejszą tradycją, kawałkiem bardzo smacznej koziej wątroby. Streszczam krótko wydarzenia
z ostatniego roku, przekazuję mnóstwo pozdrowień. Dowiaduję się także, że część sióstr wyjeżdża w tym roku na urlop, który przysługuje nam raz na trzy lata, dlatego
w bardzo krótkim czasie będę musiała przejąć obowiązki Marceline odpowiedzialnej za nasz ośrodek zdrowia. W tym samym czasie trzeba będzie uczyć się języka ngambay, który nie należy do najłatwiejszych  i uzupełniać moją medyczną wiedzę…  Czuję, że  to przerasta nawet moją zdolność stresowania się i jedyną sensowną reakcją, na jaką mnie stać, jest po prostu zaufanie, że Ten, który mnie tutaj przyprowadził, będzie działał i okazywał swoją moc w mojej słabości…

Pierwszy raz od wielu tygodni zasypiam spokojnie, w pokoju przygotowanym dla mnie z miłością przez siostry, zwłaszcza przez s. Helene, która uszyła dla mnie nowe  zasłony i pościel. Usypiając przy całej orkiestrze cykad, świerszczy i innych grających insektów, czuję wdzięczność, czuję, że w końcu wróciłam do domu.

Następny dzień mam dla siebie – mogę rozpakować walizki, urządzić się w moim nowym lokum, oswoić się z temperaturą, która ma zdecydowanie tendencje wzrostowe…

W garażu odkrywam wielkie pudło
z książkami i materiałami do nauki ngambay. Z pewnym wzruszeniem i podziwem przeglądam ręcznie opracowane przez siostrę Glorię notatki i obrazki – niektóre mają dobrze ponad  30 lat i pochodzą
z czasów, kiedy siostry stawiały tutaj swoje pierwsze odważne kroki. Ucieszyłam się bardzo, bo w tym pudle znalazłam także mnóstwo kaset magnetofonowych
z nagraniami. S. Helene dała mi mały radiomagnetofon – jutro będę mogła więc zacząć moją naukę.

Alicja w krainie czarów

Wieczorem, przy kolacji, siostry opowiedziały mi kilka „najgorętszych” wydarzeń, którymi nasza okolica żyła w ostatnim czasie. Niestety w każdej z tych historii wszystko rozbijało się o czary… Wierzenia tradycyjne są niezwykle mocno zakorzenione, mimo że większość mieszkańców wioski to ludzie ochrzczeni i w dużej mierze praktykujący chrześcijanie. Bardzo często poważna choroba jednego z członków rodziny skłania krewnych do szukania „winnego”- kogoś, kto rzucił urok. W takiej sytuacji należy udać się do miejscowego czarownika, który jest w stanie wskazać konkretną osobę, rzekomo odpowiedzialną za spowodowanie  choroby. Podobnie jest w sytuacji, gdy diagnostyka w miejscowym ośrodku zdrowia nieco się przeciąga – bardzo wiele osób ucieka się wówczas do tradycyjnych wierzeń
i pomocy czarownika.

W tym miejscu mojej opowieści pojawia się polski akcent – tym bardziej proszę
o modlitwę.

W czasie mojego pierwszego pobytu w Czadzie spotkałam Floride, młodą chrześcijankę, która wybierała się do Polski, aby uczestniczyć w ŚDM. Bardzo chciała nauczyć się paru słów po polsku, więc spędziłyśmy razem kilka godzin ćwicząc trudną polską wymowę – byłam naprawdę pod wrażeniem jej determinacji.

Dzisiaj siostry opowiadają mi, że wróciła z Polski pełna entuzjazmu i pragnienia dzielenia się tym, co przeżyła, ale w kilka dni po powrocie spotkała ją tragedia. Jej ojciec, znany i wpływowy czarownik, został oskarżony o rzucenie uroku na jedną
z kobiet, która zachorowała i w krótkim czasie zmarła. Następnego dnia ludzie z wioski przyszli rankiem do jego domu i – mimo jego dramatycznej obrony – zabili go. Cała rodzina musiała uciekać z wioski,  bo rozgniewany tłum był gotowy zemścić się nawet na dzieciach domniemanego zabójcy. Także w kościele Floride nie jest mile widziana
– bardzo chciałaby się dzielić tym, co przeżyła w Polsce, ale ludzie widzą w niej tylko córkę groźnego czarownika i nie biorą jej słów na poważnie. To dla niej niezwykle trudny czas…

Kończąc moje opowieści z pierwszych dni w Czadzie, proszę Was gorąco o modlitwę za ten kraj- tak piękny i tak biedny, za ludzi – tak życzliwych i tak bardzo owładniętych strachem przed magią i siłą zła.

 I proszę o modlitwę za nas – za naszą małą wspólnotę pięciu sióstr – o żywą wiarę w Zmartwychwstałego
i o posłuszne serca, aby On mógł się nami posługiwać bez przeszkód
i okazywać swoją moc w tej krainie czarów…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *