Janek urodził się 15 maja 1850 roku w Beyzymach Wielkich na Wołyniu. Był synem Jana Beyzyma i Olgi Stadnickiej, którzy tworzyli rodzinę bardzo patriotyczną, w której dbano o głębokie i pełne prostoty życie religijne. W 1864 roku rozpoczął naukę w gimnazjum w Kijowie. Był pilnym uczniem a zarazem bardzo opiekuńczym wobec młodszych od siebie. Swoim spokojem, pogodą ducha a nawet powagą wzbudzał wszędzie respekt i uznanie.
Od najmłodszych lat przyzwyczajony był do surowego i wymagającego życia. Niechętnie się bawił, nie lubił się stroić na bal, nosił prosty strój. Jego myśli skupione były na Bogu i zanoszonej do niego modlitwie. Dlatego jego wybór drogi życia nie był zaskoczeniem dla jego najbliższej rodziny. Pragnął całkowicie oddać swe życie Bogu na drodze zakonnej i kapłańskiej. Jego ojciec był zaprzyjaźniony z Ojcami jezuitami, dlatego też wstąpił do nowicjatu Towarzystwa Jezusowego w Starej Wsi k. Brzozowa.
Jednocześnie Ojciec Jan był także pielęgniarzem. W tym czasie nie było leku na trąd, można było jedynie ograniczać jego zgubne działanie w organizmie przez zadbanie o większą higienę i zmianę opatrunku. Najważniejsza była jego pełna miłosierdzia obecność, dzień i noc. O tym jak wyglądało jego codzienne życie pisał regularnie do „Misji katolickich”. W jednym ze swoich listów z 13 maja 1901 r. Ojciec Jan tak przedstawiał trudne położenie trędowatych na Madagaskarze: „Narażeni są moi nieszczęśliwi na tysięczne okazje do grzechu ustawicznie, a nawet można by powiedzieć poniekąd z konieczności. Już nie raz i nie dziesięć przemyśliwałem nad tym, jak by złemu zaradzić, ale ani rusz, póki nie będzie odpowiedniego schroniska z zapewnionym utrzymaniem. Mieszkają jak bydlęta, i to razem: mężczyźni, kobiety i dzieci. Na żebry chodzić muszą, tj. siedzieć pod barakami koło ścieżki cały dzień, boć bez tego nie wyżyją, a wiadoma rzecz, że próżnowanie jest początkiem wszystkiego złego; chodzą prawie na pół nadzy itd., itd., słowem: że źle, a zaradzić temu nie mogę w takim stanie rzeczy, jaki jest obecnie. Żeby to ludzie na świecie wiedzieli, co się we mnie dzieje, kiedy na to wszystko patrzę nie mogąc złemu zaradzić, zwłaszcza kiedy patrzę na małe dzieci, które nie tylko że nie umieją kochać Boga, ale jeszcze nie wiedzą nawet, czy jest Bóg, a już się uczą od starych obrażać tego Boga, to z pewnością tak by się posypała zewsząd jałmużna, że w krótkim czasie stanęłoby tak niezbędne, a tak przeze mnie upragnione schronisko”.
Polskiego misjonarza cechowała dziecięca wiara i ufność w Bożą opiekę. Wszystkie trudne sprawy powierzał wstawiennictwu Matki Bożej i nigdy się na Niej nie zawiódł. Często powtarzał: To przecież Najświętsza Panna buduje ten szpital, to Jej zależy, żeby powstał! Ojciec Jan był przekonany, że to właśnie Ona, najlepsza Matka Częstochowska troszczy się o jego czarne pisklęta. Na rok przed śmiercią, która nastąpiła 2 października 1912 roku, szpital w Maranie został otwarty dla trędowatych.
Dodaj komentarz